Na własne oczy
Bujne i w zasadzie swej optymistyczne nastroje warszawiaków w zaraniu roku 1943, ich naiwną wiarę, że najgorsze już minęło, miały spotkać rychło dwa groźne ostrzeżenia. Jednym była sprawa Katynia, drugim likwidacja warszawskiego ghetta.
Sprawę Katynia miałem odczuć na sobie bezpośrednio. W pierwszych dniach kwietnia doniesiono mi z zarządu Kuchni Literackiej, umieszczonej w lokalu zawieszonego Związku Literatów Polskich i Pen Clubu, że poszukuje mnie radca Propaganda-Amt’u dr Grundman. Kazałem odpowiedzieć wykrętnie i zbadać, jaki ma do mnie interes. W czasy owe redagowałem miesięcznik podziemny „Nurt”, jedno z wydawnictw Obozu Polski Walczącej. Ostrożność w zetknięciu z Niemcami była więc wskazana. Tymczasem Grundman kategorycznie zażądał mego adresu i otrzymawszy go zajechał do mnie osobiście. Nie zastawszy mnie w domu prosił, abym niezwłocznie stawił się u niego w bardzo ważnej sprawie. Zastanawiająca, wizyta, złożona bez udziału policji i bez pogróżek, skłoniła mnie do udania się do Propaganda-Amt.
Tu spotkała mnie niespodzianka. Grundman oświadczył mi mianowicie, iż w lasach opodal Smoleńska odkryto zbiorowe mogiły wielu tysięcy oficerów polskich, zamordowanych strzałem w tył głowy. Władze niemieckie pragną uczynić wszystko, aby sprawę wyświetlić. W tym celu ma być wysłana na miejsce delegacja, złożona z przedstawicieli polskiego społeczeństwa, która dokona nieskrępowanego w niczym wglądu w obecny, wstępny stan rzeczy. Zamierzeniem władz niemieckich jest oddanie pełnej ekshumacji zwłok instytucjom polskim. Udział w delegacji jest dobrowolny.
Nawał myśli, jakie nasuwała groźna wieść, nie pozwolił mi od razu dojść do słowa. Pierwsze, co rzekłem Grundmanowi, było, że przecież sprawę tę należy w takim razie przekazać Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi, najbardziej ku temu powołanej instytucji polskiej. Zakłopotany nieco wymówił się „pewnymi trudnościami”, spowodowanymi sytuacją wewnętrzno-polityczną. Znałem je. P.C.K. był na terenie Polski jedyną instytucją wyrażającą suwerenność Polskiego Państwa. Ograniczony do opieki nad inwalidami, wdowami i sierotami po poległych żołnierzach, utrzymywał się przy życiu chyba jedynie dlatego, że Niemcy nie chcieli wejść w kolizję z międzynarodowym C.K., którego byli nadal członkami. Powierzenie P.C.K. sprawy nowej i doniosłej musiałoby umocnić jego pozycję.
Pojąłem, że Grundman kroku takiego ważyć nie może i zapytałem, kto w takim razie ma wziąć udział w delegacji. Wymienił szereg instytucji: Sąd Najwyższy, Radę Opiekuńczą, kapitułę warszawską, prezydium miasta. Zgodziłem się wówczas na udział w delegacji, wyraziwszy zastrzeżenie, że wnioski, jakie mi Katyń nasunie, przekażę jednak Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi oraz osobom przeze mnie upatrzonym z polskiego środowiska. Przed wyjściem przestrzegłem go, aby do delegacji nie dołączył dziennikarzy z warszawskiego „Kuriera”, których zeznania, jakiekolwiek by były, miałyby najgorszy wpływ na polską opinię. Przystał z gorzkawym grymasem na twarzy.
Podniecony i zaniepokojony opuszczam urząd propagandy. Czasu na dokonanie wywiadu, jak opinia Warszawy odniesie się do wiadomości o Katyniu, nie miałem wiele. Nazajutrz rankiem miała się u Grundmana odbyć wspólna konferencja informacyjna dla przedstawicieli zaproszonych instytucji, pojutrze rankiem nastąpić miał wyjazd samolotem do Smoleńska.
Szefa Obozu Polski Walczącej Juliana Piaseckiego, z którego zdaniem liczyłem się najwięcej, dosięgnąć nie byłem w stanie. Łącznik jego miał przybyć do mnie dopiero za parę dni. Zdołałem jednak pchnąć jednego z mych bliskich przyjaciół do organów A.K. z wiadomością, co zaszło, i zapytaniem, czy wyjazd mój jest wskazany. Przyniósł odpowiedź, że sprzeciwu nie ma, ale sprawa traktowana jest raczej bagatelnie, jako oszukańczy „kawał” niemiecki… „Niech Goetel jedzie miano mu oświadczyć – ale niech się nie da nabrać”.
Rozmowy telefoniczne z prezydentem Warszawy Kulskim i prezesem Rady Opiekuńczej Machnickim nie wskazywały również, aby panowie ci wzięli wiadomość na serio. Zrozumiałem, że sprawa napotyka na pewien opór psychiczny, z którym trzeba będzie walczyć.
Zebranie informacyjne w urzędzie propagandy przekonało mnie silniej jeszcze o tym. W salce konferencyjnej zastałem: ks. prałata Kozubskiego z kapituły, pp. Machnickiego i Wachowiaka z ramienia Rady Op., jakiegoś członka Sądu Najwyższego, którego nazwiska nie pomnę, ekskonsula Kipę z ramienia prezydium miasta oraz literata Emila Skiwskiego, o którego udziale w delegacji dowiedziałem się dopiero teraz. Prócz dr. Grundmana znajdował się na sali i dr Monzes, szef warszawskiego urzędu propagandy.
Relacja Grundmana o Katyniu była tym razem już nieco obszerniejsza. W marcu bieżącego roku żandarmeria wojskowa, działająca na zapleczu armii smoleńskiej dowiedziała się od miejscowej ludności, że w lesie zwanym Kozie Góry znajdować się mają zbiorowe mogiły polskich oficerów. Przeprowadzone badania doprowadziły do wykrycia kilku wielkich mogił zamaskowanych niedawno posadzonymi, małymi jeszcze sosenkami. Otwarcia częściowe mogił wykazały, że znajdują się w nich zwłoki polskich oficerów w pełnym umundurowaniu. Ekshumacje przeprowadzone dotychczas wykazują, że wszyscy polegli tam oficerowie zostali zabici strzałem w tył głowy. Prawdopodobna ilość zwłok wynosi ponad dziesięć tysięcy. Opodal miejsca stracenia mieści się budynek drewniany, który służył za miejsce wypoczynkowe urzędników N.K.W.D. i ich rodzin. Kozie Góry znajdują się na szosie Smoleńsk-Witebsk w odległości około 30 km od Smoleńska.
Relacja, wygłoszona rzeczowo i bez napastliwych akcentów pod adresem Rosji, została przyjęta w milczeniu i nad stołem uniosła się na chwilę zaduma Polaków patrzących w swoje dzieje. Nastrój uległ zmianie, gdy Grundman zwracał się kolejno do obecnych z zapytaniem, czy wezmą udział w delegacji, śpieszne odpowiedzi miały charakter dość przejrzystych wymówek. Ks. Kozubski, owszem, jest gotów udać się do Kozich Gór, ale za Boga nie odważy się jechać samolotem. Machnickiemu nie pozwala na podróż powietrzną choroba wątroby, Wachowiak miał właśnie niezmiernie ważne konferencje z przedstawicielami władz, delegat Sądu nie wiedział w ogóle co odpowiedzieć, powołując się na obłożną chorobę prezesa. Jeden Kipa oświadczył, że imieniem miasta wyjedzie lekarz, kierownik jednego z miejskich szpitali.
Patrzałem na to widowisko z gniewem i zawstydzeniem w sercu. Rządził tu lęk przed uwikłaniem się w spraw, której groźną powagę odczuwali wszyscy, a każdy chciał jej zejść z drogi. W rezultacie wyrażono chęć porozumienia się wewnętrznego z zarządami swych instytucji i obiecano, że jutro stawi się „ktoś” od nich już na lotnisku.
Na Okęciu zbiera się jednak tylko niewielka grupka delegatów. Dr Orzechowski z ramienia miasta, dr Grodzki imieniem Rady Opiekuńczej warszawskiej, Emil Skiwski i ja. Z Krakowa nadjeżdża samolotem dr Edmund Seyfryd, dyrektor głównego zarządu Rady Op. oraz paru robotników, reprezentujących polskie załogi fabryczne. Dziennikarzy z „Kuriera Warszawskiego” nie ma. Przyłącza się jednak do nas jakiś redaktor pisma wydawanego w Lublinie, reporter-fotograf z Krakowa i niejaki Wąsowicz z krakowskiego radia, eksoficer czy sierżant polskiej żandarmerii, jak sam utrzymuje. Z Niemców towarzyszy nam Ohlenbusch, szef urzędu propagandy Generalnego Gubernatorstwa i paru operatorów radiowych. Z tych jeden, w mundurze Tottenkopfstandarte, natarczywy i bezczelny.
Lądujemy na lotnisku w Smoleńsku w godzinach już popołudniowych. W chwili gdy wysiadamy, myśliwce niemieckie wracają z bitwy powietrznej. Z szybkich i zwrotnych maszyn wyskakują młode i śmiałe chłopaki. Potyczka była udana – informuje nas dyżurny oficer – kilka rosyjskich maszyn zestrzelonych. W powietrzu rechoce jeszcze karabin maszynowy spóźnionego lotnika. Był to jedyny epizod w Smoleńsku, gdy twarze Niemców przypominały wojsko, które się wdarło do Polski. Zresztą bowiem widać było, że nad armią niemiecką tu stacjonowaną ciąży troska o niepewne jutro. Jedynym przedstawicielem butnego optymizmu był przybyły z nami Ohlenbusch.
Umieszczeni w hotelu dla urzędników sowieckich, ze wspaniałą klatką schodową, ozdobioną balustradą z drzewa, pomalowaną, na marmur, z prymitywnymi pokoikami i więcej niż prymitywną, zbiorową umywalnią, o zmierzchu już idziemy na kolację do kasyna oficerskiego. Przypadek chce, że u wejścia do niego natykamy się na grupę przywiezionych tu również dziennikarzy różnych państw, którzy właście zakończyli wizytację Katynia. Towarzyszący nam i im Niemcy manewrują jednakże tak, że zetknięcie i wymiana zdań staje się niemożliwa. Wątpię, aby jakieś szczególne zarządzenie spowodowało tę niepotrzebną nikomu ostrożność.
– Niech pan się nie dziwi – tłumaczy mi towarzyszący nam Niemiec, który widocznie zauważył grymas niechęci w mej twarzy – to są „Kriegsmassnamen”. Linia frontu przebiega o dziesięć kilometrów stąd.
Kriegsmassnamen?… Chyba raczej policyjny duch, zrosły szczelnie z duszą hitlerowskich Niemców.
Kolacja, jaką otrzymujemy w kasynie, nie jest obfita. Talerz kartofli, polanych gulaszowym sosem. Siadamy przy jednym stole z trzema oficerami propagandy miejscowej armii, którym przydzielono sprawę Katynia, Wszyscy są oficerami rezerwy. Jeden, w randze kapitana, jest artystą rzeźbiarzem i pochodzi z Innsbrucka. Drugi prawnik, bodajże z Berlina. Informatorem głównym jest jednakże por. Slovenczik, dziennikarz z Wiednia, wdrożony dobrze w dialektykę narodowego socjalizmu. Rozmowie naszej przysłuchuje się raz po raz krążący po pokoju por. Voss z „geheime Feldpolizei”. Kantyna jest zresztą pełna oficerów różnej rangi. Alarmy lotnicze powodują raz po raz wyłączenie światła.
Z wieczoru tego dwa elementy utkwiły mi w głowie. Jeden to wiadomość, że pierwszego odkopania jednej z mogił dokonali polscy robotnicy pracujący w rejonie Smoleńska przy oczyszczaniu torów kolejowych. Przywiezieni z Polski, stali w wagonach, daleko dość od Katynia; o grobach musiała im donieść ludność miejscowa. Świadectwem ich bytności w Kozich Górach jest krzyż, wzniesiony na jednej z mogił. Spoglądam na fotografię. Tak, to jest polska mogiła! Krzyż z białej brzozy, takież przed nim ogrodzenie. – Czy znane są – pytam – nazwiska tych ludzi? – Nie, było to kilka miesięcy temu. Skończyli roboty, odjechali.
Szkoda! Jakżeż chciałbym zobaczyć bezimiennych rodaków, którzy w tajemnicy, po nocy chyba, znaleźli czas, aby przybyć tu, wznieść krzyż i zmówić słowa modlitwy, wszystko, na co ich było stać. Czy żyją jeszcze? Czy i ich nie pochłonął obóz tym razem niemiecki albo też nie sprzątnęła skrytobójcza kula z tej samej ręki, co kładła żołnierzy polskich w mogiłach Katynia?
Drugi to cyfra 10.000 zabitych, którą podawał Slovenczik. Skąd ją wziął, jeśli, jak podawał, odkryto i to częściowo tylko trzy mogiły, a wykopano i poddano badaniu dwie czy trzy setki zwłok? Zaciekawiony zaczynam dochodzić, co Slovenezik wie naprawdę o jeńcach polskich w Rosji. Podrzucam słowa Kozielsk i Starobielsk. – Kozielsk? – ożywia się – pan mi może coś o tym powiedzieć? Bo, widzi pan, wśród dokumentów znalezionych u zmarłych często znajdują się kartki adresowane do Kozielska.
Opowiadam co Polacy wiedzą o Kozielsku i obserwuję pilnie wrażenie. Pyta jeszcze o to i owo, podnosi się od stołu i dzieli się wieścią z Vossem i Ohlenbuschem. Z zachowania się ich wnoszę nieodparcie, że tu, w Smoleńsku po raz pierwszy ode mnie dowiedziano się o tajemnicy obozów oficerów polskich w Kozielsku i Starobielsku. Skąd tedy wzięła się sugerowana nam cyfra 10.000? Sądzę, że spowodowały ją wiadomości, otrzymane z zewnątrz, z Warszawy czy Berlina, gdzie wiedziano o 12.000 oficerów; których nie mógł się doszukać Sikorski. Okazało się, że propaganda niemiecka trzymała się jej i wtedy, gdy badania mogił wskazywały na znacznie mniejszą ilość poległych.
Wreszcie rzecz trzecia. Robiąc poszukiwania próbne w różnych miejscach lasu, mieli Niemcy natrafić na ślady starszych o wiele cmentarzysk, których rozmiaru nie podobna ustalić. Na znalezionych tam resztkach ludzkich, spotykano często krzyżyki i medalioniki, jakie zwykli nosić katolicy. Żałosna ta wieść, dla Niemców dziś raczej drugorzędna, wywołuje wśród nas wielkie poruszenie. Czyżby oficerowie nasi, wymordowani w r. 1940, mieli położyć swe głowy obok zamieszkałej tu z dawna ludności polskiej wytrzebionej jedną z „czystek” sowieckich, dokonanych na pogranicznych z Polską terenach?
Jakiż ogrom zagadnień zamyka tajemniczy Katyński las! Radio sowieckie, powiadomione już o wyjeździe naszej delegacji, ujmuje tę sprawę w swoisty sposób, iskrując w świat wiadomość, że Niemcy natrafili w pobliżu Smoleńska na stare, archeologiczne wykopaliska, które tłumaczą oszukańczo, jako groby pomordowanych Polaków. Cyniczne szyderstwo miało się częściowo sprawdzić. Katyń i wszyscy w nim pochowani mieli być wyłączeni z biegu historycznych dochodzeń, a sprawa ich miała zawisnąć nad nowoczesnym światem jak mit.
Po wyczerpaniu katyńskiego tematu, Niemcy wszczynają próbę nawiązania dyskusji na ogólne, polityczne tematy. Wyklęte do niedawna słowo „zachodnia kultura” pada raz po raz z ich ust. Uskakuję z beznadziejnej próby objęcia Polaków i Niemców pod jednym dachem zachodniej kultury i wszczynam bardzie j osobistą rozmowę z tyrolskim rzeźbiarzem, którego szczera, dobroduszna twarz przemawia mi więcej do przekonania niż kulturalne tyrady Slovenczika. Okazuje się, że Tyrolczyk mój stacjonował w Polsce jakiś czas, ale nic, ale to nic, nie wie o popełnionych w niej okrucieństwach. Kiedy więc szczerze i z pewnym żalem mówi, że nie rozumie Polaków i ich wrogiego nastawienia do Niemców, nie mogę mu odpowiedzieć, że widocznie nie rozumie i własnych rodaków. Przed północą tłumaczę się zmęczeniem i odchodzę, wraz z innymi członkami delegacji.
Nazajutrz rankiem wyjeżdżamy samochodami do Katyńskiego lasu. Dobrze utrzymana droga wiedzie nas zrazu dorodną i bujną dość okolicą. Później gleba staje się widocznie czcza. Las Katyński; gdy do niego dojeżdżamy, jest to niewyrosły, „głodny” las, złożony z rachitycznych sosen i drobnych brzóz. Falistość gruntu i skąpa roślinność spowodowała zapewne, że ludność nazwała część lasu najbliższą Smoleńskowi Kozie Góry. Sąsiadujący z nią obszar, nazywa się bardzie j już obrazowo: Razbojniczy Kałodiec. Nazwa to dawna, i jeśli kto chce, tchnąca romantyką fantastyczną. Bardziej nowocześnie i rzeczowo brzmi już tabliczka u wjazdu do Kozich Gór z napisem: „miejsce wywczasów dla pracowników N.K.W.D.”
Nie dojechawszy do mogilnego wykopaliska, wysiadamy w obliczu bariery oficerów niemieckich stojących na drodze. Panowie oficerzy witają nas salutem. Odpowiadamy uchyleniem kapeluszy i wysłuchujemy w milczeniu powitalnego przemówienia wyższego oficera o barbarzyństwie azjackim, pogwałceniu praw przysługujących wziętym do niewoli żołnierzom, o rycerskości wobec pokonanego. Spoglądam na paradną sylwetę mówcy i w oczy towarzyszy wpatrzane w nas z niepokojem i zaciekawieniem. Czyżby oczekiwali, że usłyszą odpowiedź w tym samym duchu? Po przemówieniu następuje jednak tylko kłopotliwe dla wszystkich milczenie. Przedstawiamy się i wchodzimy na teren mogił. Etykiecie zachodniej stało się zadość. Ogarnia nas jadowity i ciężki cuch trupiego rozkładu.
Kierownikiem ekshumacyjnych prac jest pułkownik rezerwy dr Buhtz, profesor medycyny sądowej uniwersytetu we Wrocławiu. Twarz jego i sposób bycia wskazuje na człowieka dawniejszych Niemiec, dawnej szkoły, kiedy to zawód lekarski był zobowiązaniem wobec wiedzy, a nie wobec doktryn społecznych jakiegokolwiek rodzaju. Prowizoryczny warsztacik profesora jest bardzo skromny. Stanowi otwarty baraczek, gdzie dokonywuje się obdukcji zwłok na stole sklepanym z desek. Dokoła baraku leżą w niejakim nieładzie zwłoki świeżo wydobyte. W głębi, na leśnej łysinie, rozłożono dwie setki już obdukowanych sinawo białych mumii czy lalek woskowych z numerem porządkowym u głowy. Przed nami ciągnie się główna mogiła. Przeszywa ją wąwóz wykopany wzdłuż pokładu trupów, leżących zwartą i zlepioną masą jeden na drugim. Tu wychyla się ze ściany ręka bezwładna, ówdzie zwisają nogi. W miejscu, gdzie odkryta jest wierzchnia warstwa zwłok, jest postać związana sznurem. Ta zdaje się żyć jeszcze dramatem przedśmiertnej walki. Na dnie opadającej ku dołowi mogiły czernieje woda zmieszana z krwią.
Profesor zwraca się do nas, abyśmy ukazali „na jakiekolwiek zwłoki w grobie, gdyż chce dokonać przy nas na nich obdukcji. Przekona nas wówczas naocznie, że zwłoki będą miały przestrzeloną czaszkę. Wynoszą ukazanego przez nas trupa. Rosły, barczysty człowiek z emblematami rotmistrza. Mundur niezniszczony. Buty prześliczne, „warszawskie”. Twarz: woskowa maska. Coś kurczy się w nas i drży, gdyż profesor paru ruchami noża odłącza głowę od ciała i skalpuje ją, aby ukazać na wlot kuli w tyle głowy i wylot jej ponad czołem. A teraz nożyczki tną mundur i poszukują papierów. Są. Poklejone i nadżarte jadem, mało czytelne. Wśród nich kartka z częściowo czytelnym adresem wysyłającego: „Zielińska… powiat Grodziec… wiec…” – już nie pomnę jaka. I dalej „Drogi mężu…”
– Jeszcze kogoś? – pyta profesor. Nie, nie, wystarczy!
– A oto zwłoki generała Bohatyrowicza – słyszę, przystanąwszy nad postacią, leżącą na uboczu. Nie mogę dłuższy czas oderwać od niej wzroku, gdyż więzi mnie wstążka Virtuti na krawędzi płaszcza… Z tamtej wojny – biegnę myślą wstecz -, Bohatyrowicz… Bohatyrowicz… skąd znam to nazwisko? Ah! prawda! To z powieści Orzeszkowej „Nad Niemnem”. Wzruszam się. W duszy burzy się gniew. Proszę profesora; aby odjął wstążkę Virtuti, gdyż chcę ją zabrać ze sobą do Warszawy. Biorę jeszcze szlifę leżącego obok generała Smorawińskiego, parę guzików z Orłem Polskim i garść ziemi z grobu. Myślałem wówczas o chwili, gdy relikwie te przekażę do jakiegoś muzeum czy pomnika w wolnej Polsce. Wszystko miało spłonąć wraz z moim mieszkaniem podczas powstania.
Rozpraszamy się teraz po lesie grupami i w pojedynkę. Część naszych przeprowadza rozmowy z przedstawicielami miejscowej ludności, wiedzącymi to i owo o Katyniu. Nie mieszam się do rozmowy, gdyż nie przypisuję wielkiego znaczenia zeznaniom ludzkim, dokonanym w miejscu, gdzie rządzi się groza i strach, a tłem, choćby i dalekim, są żandarmi. Rozmowy transmituje radio, a operatorzy jego raz po raz podsuwają rozmawiającym mikrofony. Nagabywany wielokrotnie, aby wypowiedzieć swe wrażenia, wygłaszam do mikrofonu jedno zdanie: ,,Według wszelkiego prawdopodobieństwa w mogiłach w Kozich Górach leżą oficerowie polscy z Kozielska i Starobielska, po których w kwietniu r. 1940 przepadł wszelki ślad”. Popełniłem błąd, wspominając Starobielsk. Dalsze badania miały przecież wykazać, iż w Katyniu znaleźli się jedynie jeńcy z Kozielska.
Orację patetyczną i chyba z góry przygotowaną wygłasza do radio p. Wąsowicz.
Staję na uboczu i usiłuję ogarnąć myślą wszystko, co tu zastałem. Mogiły znajdujące się w tym lesie nie były trudne do odnalezienia. Najprostszym wskaźnikiem są przecież posadzone na nici sosenki. Paroletnie, niewysokie, jasnozielone oznaczają wyraźnie obszar i granice każdej z mogił. Niekiedy biegnie równo z nimi linia grobowej wpadliny. Trupy, choć ułożone w największym porządku w grubej warstwie, przysypane są niewielką tylko warstwą ziemi. Robota grabarska jest tu zatem wykonana dość powierzchownie, a sposób zakamuflowania grobów jest prymitywny i naiwny, boć musiałby minąć dziesiątek lat, aby sosny wyrosły i zmieszały się z lasem. Przypominam sobie dokumenty, oznaki, mundury pozostawiane przy zabitych i pojmuję, że oprawcom i grabarzom tutejszym przyświecać musiała pewność, iż miejsce to długo, długo jeszcze będzie niedostępnym dla nikogo, prócz zaufanych, swoich ludzi. Jeślibyśmy szukali dowodu, że bolszewicy w r. 1940 nie przewidywali wojny z Niemcami. znaleźlibyśmy go właśnie tu. Jedyne, co zostaje otwarte, to pytanie, czy mord ów nie został popełniony z wiedzą ówczesnych czynników niemieckich. Bezkarność jego byłaby wtedy i z tej strony zabezpieczona. Tak czy owak, sprawie tu dokonanej poświęcono minimum troski i trudu, tak osłupiające, jak owa pojedyncza kula pistoletowa, użyta do zabicia człowieka i wystrzelona z tyłu w jego głowę.
A owe mogiły z dawniejszej już epoki „archeologii” sowieckiej? Nie mamy czasu do nich dotrzeć. Mają się mieścić dalej stąd, w rzedziźnie, gdzie lasek katyński przechodzi już w piaszczystą tundrę. Nie dane nam było obejrzeć i budynku położonego u brzegu lasu nad Dnieprem, gdzie w wolnych chwilach od dokonywania morderstw urzędnicy N.K.W.D. korzystali z dobrodziejstwa „wczasów”.
Chwila odjazdu się zbliża. Przypominam dr. Seyfrydowi powzięte wczoraj postanowienie oddania hołdu zabitym w ścisłym gronie polskiej delegacji. Zawiadomieni o tym Niemcy nie zgłaszają żadnych zastrzeżeń i usuwają się od nas. Stajemy nad jedną z bocznych mogił. Zdejmujemy kapelusze. Dr Seyfryd wypowiada te słowa: „Radaty! Uczcijmy chwilą milczenia poległych tu Polaków, którzy zginęli, aby Polska istniała.” Jest chwila ciszy. Patrzę w dół czerniejący pod nogami. Nie wiem, czy Polska, która istnieć będzie i istnieć musi, będzie w stanie kiedykolwiek zapomnieć o tej mogile.
Odjeżdżamy. Otwarta przestrzeń szosy przynosi nam głuchy i daleki pogłos armatnich strzałów. Na froncie coś się dzieje. Oglądam się wstecz, na las Katyński. Czy stanie czasu, aby umarłych przeliczyć i odcyfrować to, co przy nich pozostało? Czy odkopie się stare cmentarzyska?
Reszta dnia, spędzona w Smoleńsku, przenosi nas w atmosferę „realizmu”, jakim były przesiąkłe środowiska rosyjskie w czasie okupacji. Wieczorem mamy iść na przedstawienie rosyjskiego teatru, którym opiekuje się oficer niemieckiej propagandy, historyk sztuki z Berlina. Przedtem zwiedzamy miasto. Część jego mieszkańców pociągnęła podobno w głąb Rosji, pozostać miało około 60.000. Ludzie ubrani są skąpo, lecz oznak głodu i biedy nie widać. Niemieccy żołnierze snują się po ulicach za pan brat z tubylcami. Wódka promienieje z niejednego oblicza.
– Panowie się tu czują bezpiecznie? – pytam towarzyszącego mi Niemca.
– O tak! – odpowiada – jest nieco dywersji na linii kolejowej i szosach, ale w mieście spokój. Strefa niebezpieczna dla nas zaczyna się dopiero w Polsce – spogląda na mnie z wymownym uśmiechem.
– Z czego ci ludzie żyją?
– Pracują dla potrzeb armii. – Wszyscy?
– Wszyscy. Inaczej nie dostaliby przydziałów żywnościowych. No i wódka. Tą można tu zrobić bardzo wiele.
A zatem – myślę – udało się tu to, co się nie udało w Warszawie.
W teatrze czy teatrzyku na wieczornym przedstawieniu sala jest wypełniona po brzegi młodzieżą miejscową. Tańce i śpiewy, wodewil jakiś zalatujący prowincjonalną starzyzną oklaskiwany jest żywo, a artyści wywoływani po imieniu.
– Amuesant, nicht wahr? – pyta mnie historyk sztuki z Berlina. Jest widocznie dumny z osiągniętych tu rezultatów współżycia z ludnością.
W nocy zasypiam późno i nadsłuchuję, czy jednak nie odezwie się gdzieś jakiś strzał czy wybuch. Nic, miasto śpi. Przebiegam myślą wydarzenia dnia i zdaje mi się, żem się znalazł na jakiejś obcej, nieznanej mi planecie.
* * *
Kiedy powracam do Warszawy, miasto kipi podnieceniem. Rozstawione po ulicach głośniki huczą wiadomościami o Katyniu. Padają pierwsze nazwiska zidentyfikowanych ofiar. Równocześnie ze wstrząsającą wieścią, burzy umysły otwarty, końcowy już atak niemiecki na ghetto. Wzdłuż murów jego i wewnątrz rozlega się systematyczna palba bitewna, a wieczorami zaczyna przyświecać łuna stałych, niekończących się pożarów. I chociaż ogół warszawski mało, aż nadto mało bierze udziału w tragedii dzielnicy żydowskiej, której rozmiaru wciąż jeszcze nie docenia, chociaż odruch współczucia dla losu żydów wyniszczanych ogniem i żelazem ogarnia tylko niewielką garstkę ludzi po tej stronie muru, to jednak naoczność i jawność niemieckiego okrucieństwa wywołuje nastroje, które umacniają przekonanie, że i mord katyński jest ich dziełem. Huczność i hałas propagandy niemieckiej, jej cynizm w obliczu wypadków rozpoczętych w ghetcie potęgują opór i sprzyjają kontrpropagandzie rozpoczętej przez Moskwę, wszystkimi dostępnymi jej środkami. A zasięg Moskwy wnikał głęboko w czynniki urabiające opinię podziemia.
Że osoba moja stanie się przy tym głównym przedmiotem ataków, nie miałem żadnych złudzeń, jeszcze przed wyjazdem. Łatwość, z jaką rzucano inwektywy, gorliwość, z jaką je podejmowano i podawano dalej, wiązała się nieodłącznie z atmosferą spisku, którą oddychało miasto. Nie zawsze można było mieć o to pretensję, skoro niepoczytalność inwektyw powodowały nieraz poczucie doznanych głębokich krzywd i chęć szukania zemsty na pierwszym z brzega.
Kiedy więc po przyjeździe słyszę, że brałem udział w delegacji jako agent niemiecki, a za nagrodę otrzymałem butelkę wódki, nie zadaję sobie żadnego trudu, aby temu przeciwdziałać. Kiedy spotyka mnie nikczemny chwyt z drugiej strony, t. j. gdy urażony na mnie „Kurier Warszawski” umieszcza wstępny artykuł o Katyniu opatrzony inicjałami F.G., których nigdy przedtem nie było, nie pozostaje mi też nic innego jak wzruszenie ramionami. Nagli mnie sama sprawa Katynia, która musi być pchnięta naprzód poza hałasem propagandy i intrygą ciemnych czy niepoczytalnych sił.
Rozmowa z Grundmanem, odbyta na drugi dzień po przyjeździe, upewnia mnie, że Niemcy nie mają żadnego planu, co począć teraz z rozpoczętą sprawą i liczą na jakiś samorzutny odruch oburzenia polskiego społeczeństwa przeciw Rosji, który odciąży ich w krytycznym okresie wojny z Rosją, bez koncesji w polską stronę. Reakcja społeczeństwa polskiego na wiadomości przywiezione przez delegację polską zajmuje Grundmana bardzo. Powracam z naciskiem do wyrażonego przed wyjazdem przekonania, że sprawę należy powierzyć Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi, gdyż opinia polska wcale nie jest skłonna uwierzyć w relacje takich czy siakich delegacji i zaufa jedynie instytucji własnej, bezstronnej i humanitarnej, jaką jest Czerwony Krzyż. Niewielka koncesja prestiżowa polityki niemieckiej, jaką będzie uznanie agend P.C.K. w szerszym niż dotychczas rozmiarze, będzie tylko aktem politycznej rozwagi.
Grundman waha się jeszcze, a kiedy mu mówię, iż raport tak czy owak napiszę i nadam mu charakter listu otwartego, zapytuje, czy w takim razie będzie mógł ten list otrzymać. Odpowiadam bez wahania, że tak. Nie mam nic do ukrycia ani do zatajenia z tego, co widziałem w Katyniu.
Nazajutrz raport jest gotów. Trudno mi dziś, gdy piszę tę relację, odtworzyć dokładnie jego treść. Składał się na nią opis sposobu, w jaki została sformowana delegacja, opis stanu rzeczy
zastanego na miejscu oraz końcowy wniosek, aby Polski Czerwony Krzyż zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z żądaniem wysłania na miejsce swych delegatów i przedłożył sprawę Katynia przed forum całego świata. Twierdzenia stanowczego, że sprawcami mordu są Rosjanie, w raporcie nie było. Był tylko zwrot stwierdzający, że w grobach katyńskich znaleźli się polscy oficerowie z Kozielska i Starobielska. ( Z błędu doszukiwania się w Katyniu jeńców ze Starobielska miała mnie, jak zresztą i innych, wyprowadzić dopiero działająca na miejscu grupa P.C.K.)
Nie trzeba tłumaczyć, że pobyt w Katyniu upewnił mnie, iż sprawcami mordu są bolszewicy. Krótki pobyt na miejscu oraz przypuszczenie, że zbrodnia została dokonana z wiedzą Niemców, powstrzymywały mnie od rzucenia na szalę swego przekonania.
Pierwszym człowiekiem, który zapoznał się z raportem, był Julian Piasecki. Przybiegł do mnie wzburzony i zaniepokojony naganką wszczętą pod moim adresem przez radio moskiewskie i część podziemnej prasy zbliżonej do komunistów. Proponował ochronę zbrojną. Nie podzielałem jego trwogi. Słuszność powziętej przeze mnie sprawy stwarzała sytuację, w której zamach na mnie mógł wywołać odwrotne wrażenie, niż to leżało w intencjach sprawców. Mówiąc językiem politycznego realizmu „nie kalkulował się”. Pewniejszą była oszczercza nagonka. Na tę zaś nie miałem lepszej odpowiedzi, jak właśnie list otwarty w katyńskiej sprawie.
Piasecki („Bogusław” w terminologii podziemnej) przyznał mi rację, raport przeczytał i podtrzymywał mnie w wierze w jego celowość. Brzmienie zaaprobował całkowicie. Zaopatrzony w kilka odpisów odszedł.
Udałem się teraz sam do prezydium Czerwonego Krzyża, gdzie wręczyłem swój raport. Nie wiem, czy zebrani tam panowie mieli jakieś dokładniejsze sprawozdanie o tym, co zaszło, od któregoś z lekarzy, czy też poprzestawali na relacjach radia i prasowych. List mój musiał ich jednak zaskoczyć, gdyż propaganda niemiecka nie wspominała o nim nic, ja zaś nie zwierzałem się z zamiaru mego towarzyszom delegacji. Konsternacja wywołana nim a także i moim desperackim wybuchem gniewu i żalu, gdym opisując pogrobowisko katyńskie patrzał w ich chwiejne twarze, świadczyła, że wyłom, który pragnąłem przebić listem, jest otwarty.
Pewną nieufność i zatrwożenie budzę ponownie prośbą, aby P.C.K. odesłał oficjalnie kopię listu do Propaganda Amtu nadmieniając, iż czyni to na moją prośbę, jeśli sam nie chce się narazić na zarzut współdziałania z Niemcami.
– Dlaczegoż pan tego nie uczyni sam? – pyta. mnie prezes P.C.K.
– Dlatego, że chcę w tej sprawie działać publicznie, a w postępowaniu swym nie mam nic do zatajenia.
Wszystkiego, o co mi chodziło, nie dopowiedziałem. Skoro zauważyłem, jaki lęk budziła sprawa Katynia, nie było pewności, czy P.C.K. będzie skłonny podjąć ją śmielej od innych. Oficjalne stwierdzenie, iż list mój otrzymali, stawiał przedstawicieli P.C.K. w obliczu koniecznej decyzji. Niemców zaś stawiał w obliczu pytania, czy sprawę powierzyć do zbadania polskiej instytucji i uznać tym samym jej autorytet, czy też działać nadal na własną rękę i odciąć się od zaufania Polaków.
Wracam do domu z poczuciem, że rola moja w sprawie katyńskiej jest spełniona. Rozsyłam jeszcze odpisy raportu zaufanym ludziom i jeden z nich z komentarzem już ściślejszym kieruję do dowództwa A.K. korzystając z pośrednictwa „pana Józefa”. Człowiek ten, którego znałem jedynie pod. kryptonimem, został mi swego czasu polecony przez Zygmunta Wasilewskiego i oddał mi wiele usług, dopomagając w pomocy dla literatów. „Pan Józef” list doręczył i pojawił się rychło u mnie prosząc, abym przybył do mieszkania Zygmunta. Wasilewskiego przy ulicy Mokotowskiej i podzielił się wrażeniami z Katynia z gronem zaufanych. U Wasilewskiego zastaję kilka osób. Dwie z nich znam. Jest to prof. uniw. warszawskiego Józef Rafacz i prof. uniw. poznańskiego Ludwik Jaxa Bykowski. W chwilę po mym przybyciu przychodzą .i dwie panie. Przeżywam chwilę głębokiego wzruszenia, gdy jedna z nich mówi podając mi rękę „Jakżeż mi miło, że pana poznaję. Jestem Maria Rodziewiczówna.” Dwu panów, nieznanych mi osobiście, ni rozeznanych z nazwisk, które wymienili, dopełniało grona. Raz jeszcze przechodzę wstrząs, jakim była dla mnie w owe dni każda opowieść o bytności w Katyniu. Spotkaniu u Wasilewskiego nie przypisywałem wyjątkowej wagi.
Miały przejść dopiero lata, gdy spotkawszy się w Londynie z „panem Józefem”, dowiedziałem się od niego, że nazywa się Józef Prus Wiśniewski, w czasie okupacji był oficerem gen. Grota Roweckiego do szczególnych zleceń, zaś jednym z nieznanych mi panów na zebraniu u Wasilewskiego był gen. Grot Rowecki.
Nie wiem, czy podziękowanie od dowództwa A.K., przekazane mi później przez innego łącznika w postaci zwrotu: „Proszę powiedzieć Goetlowi, że się zasłużył dobrze polskiej sprawie” – pochodziło od gen. Roweckiego. Ktokolwiek je przesyłał, nie panował widocznie nad redakcją „Biuletynu Informacyjnego”, który w pierwszym „pokatyńskim” -numerze umieścił jakieś mętne ostrzeżenie pod moim adresem. Ktoś niebardzo czy może nazbyt poczytalny uważał widocznie za wskazane podstawić mi w tej sprawie nogę.
Najbliższe dni przynoszą mi triumf. Niemcy przełamują swe „polityczne zastrzeżenia” wobec P.C.K. i powierzają mu prowadzenie dochodzeń w :katyńskiej sprawie. Polski Czerwony Krzyż misję przyjmuje. Prasa donosi wreszcie, iż gen. Sikorski zwraca się do Międzynarodowego Czerwonego krzyża z prośbą o wysłanie na miejsce swej komisji.
Znaczenie, jakie Rząd Polski w Londynie przypisał sprawie katyńskiej, było dla Polaków w Kraju niespodzianką. Wieść o tym wywołuje najsprzeczniejsze opinie. Kiedy z kolei rząd sowiecki zrywa stosunki dyplomatyczne z Polską, konsternacja rośnie i powoduje najbardziej namiętne spory. Nie brak głosów komentujących krok Sikorskiego jako nieostrożną prowokację Rosji. Jakżeż bowiem dziwić się oburzeniu Kremla, pomówionego o wymordowanie oficerów polskich, gdy przecież tak wiele przemawia za tym, że zbrodni dokonali Niemcy? Odmowa Czerwonego Krzyża w Genewie, który uchyla się od wysłania komisji do Katynia, umacnia oponentów. Instytucja – powiadają – tak poważna i tak znakomicie informowana przez swe potężne agentury, nie uchyliłaby się nigdy od interwencji w Katyniu, gdyby nie jakieś nieznane delikatne okoliczności, dyskwalifikujące polską prośbę. Stara, nieugięta wiara Polaków w czystość gry i siłę moralnych założeń Zachodu przyświecających wojnie popełniła pomyłkę jeszcze raz. Rozciągłości tego wydarzenia nie rozumieliśmy także i my, których idealistyczny a samobójczy entuzjazm Polaków przerażał. Bo przecież nikt jeszcze wówczas nie przewidywał, że zerwanie stosunków z Polską z przyczyny tak ponurej jak sprawa katyńska, jest tylko pierwszym krokiem na drodze likwidacji sprawy polskiego Państwa przez wszystkich jego sprzymierzeńców, a odżegnanie się od sprawy katyńskiej stanie się świadectwem nędzy moralnej całego zachodniego świata. Zaiste, jeśli słusznie powiedział Seyfryd nad grobem katyńskim, że polegli w nim Polacy „zginęli, aby Polska istniała”, to nikt z nas wówczas nie rozumiał tragicznego znaczenia tych słów. Polska, bowiem, związana z tymi prochami, miała istnieć jako widmo, spędzające z oczu sen bezpieczny.
