Czarna Wołga. Reaktywacja
Z dzieciństwa pamiętam opowiastki o Czarnej Wołdze, tajemniczym samochodzie, który pojawiał się w różnych częściach Polski. A gdzie się pojawił, tam znajdowano zaraz, przeważnie na śmietnikach, ciała okrutnie zamordowanych, dorosłych i dzieci…
Owym wehikułem podróżować mieli katoliccy duchowni, wredni i zwyrodniali strasznie (nawet jak na katolickich duchownych!) – ksiądz i zakonnica, ewentualnie kilku księży i kilka zakonnic. Polowali na niewinne ofiary, wysysając z nich krew i szpik kostny, jak wampiry jakieś. Nie pili jednak tych specjałów – no, w to by nikt nie uwierzył, nawet osobnik o mentalności czytelnika pisma „Fakty i Mity”.
– Oni (znaczy ci księża i te zakonnice) sprzedawali ten szpik i tę krew – z niewinnych, panie, ofiar utoczoną! – za granicę. I to za konkretną granicę – do Niemiec Zachodnich!
Dziś pokpiwamy z tak durnych opowieści, ale kiedyś cała Polska (no, prawie cała) trzęsła się ze strachu przed Czarną Wołgą. Najwyraźniej ktoś przypomniał sobie tę legendę, i postanowił odkurzyć ją, w zmodyfikowanej nieco formie…
„Prałat Henryk J.”
Pewnego letniego wieczoru siedziałem, wraz z rodziną, przed telewizorem, śledząc jakiś program informacyjny. Pani prezenterka zapowiedziała grobowym głosem, że zaraz poda więcej informacji o „księdzu oskarżonym o pedofilię”. No i podała – że podejrzany to „prałat Henryk J., proboszcz kościoła św. Brygidy w Gdańsku”. Trzeba przyznać, paniusia nie wysunęła oskarżenia, jakoby gdański duchowny przy realizacji swych sprośnych skłonności korzystał z usług Czarnej Wołgi. Nie, swoje ofiary miał zwabiać na plebanię…
Parsknęliśmy, całą rodziną, śmiechem na takie rewelacje. – Babka z ciebie bardzo śliczna, ino trochu psychiatryczna! – pomyślałem o pani prezenterce. Byłem niesprawiedliwy – w końcu tylko przeczytała, co jej kazali.
atwo nam było się śmiać, ale obrzuconemu błotem prałatowi Henrykowi Jankowskiemu wcale do śmiechu nie było. W następnych tygodniach uaktywniło się całe rynsztokowe, z przeproszeniem, dziennikarstwo – profesjonalni „łowcy antysemitów”, wpływowi „obrońcy postępu i tolerancji”, osoby zawodowo „zatroskane o Kościół” oraz niemiecka prasa bulwarowa dla polskich tubylców (jak pamiętamy, za okupacji Niemcy też próbowali nas europeizować swoimi dziennikami – vide osławiony „Nowy Kurier Warszawski”, na który niewdzięczne polskie dzikusy mówiły w skrócie: „KurWar”).
Ta medialna żulia pewna była bezkarności, bo w gadzinowej prasie nie istnieje nic takiego, jak zawodowa etyka i odpowiedzialność za słowo. Wprawdzie szybko okazało się, że oskarżenie o pedofilię się nie ostatnie (zaprzeczyła mu nawet rzekoma ofiara!), ale od czego tęgie, dziennikarskie pióra? Od czego tajemnicze „przecieki z prokuratury” i nie mniej mgławicowe „nasze źródła informacji, których nie możemy ujawnić”?
Skoro nie było pedofilii, to może na plebani odbywały się libacje? A może były tam narkotyki? Niech się ksiądz prałat wytłumaczy! Bo jak się nie chce tłumaczyć – wiadomo, winny! A jeśli tłumaczyć się zacznie – też wiadomo, tylko winni się tłumaczą!
Herosy i tchórze
Byłem ciekaw, jak zareagują na ten potok plwocin dawni opozycjoniści, z czasów komuny (czy też „pierwszej komuny”)? Przecież ich też próbowały kiedyś zeszmacić czerwone media, a ksiądz Jankowski odważnie bronił wtedy pokrzywdzonych. Teraz w obronie gdańskiego duchownego wystąpiła Anna Walentynowicz, legenda „Solidarności” (tej pierwszej, tej prawdziwej). Inne herosy siedziały cicho, kiej mysz pod miotłą. W końcu „Gazeta Wyborcza” napisała, że dowodów na pedofilstwo prałata nie ma, ale taki zupełnie niewinny to on nie jest, bo kiedyś wypowiedzi miał antysemickie, i był przeciw wstąpieniu Polski do UE. Wniosek nasuwa się więc sam – dobrze mu tak! „- Odejdź, prałacie” – wydał polecenie panamichnikowy organ.
Zalecenia organu posłuchałby pewnie prezydent, premier, większość polityków z lewa i z prawa, a może i paru biskupów. Gdański kapłan okazał jednak iście sarmackie warcholstwo. Nie dość, że nie przywdział pokutnej włosiennicy, i nie ruszył na kolanach na przebłagalną pielgrzymkę do redakcji „Wyborczej”, to jeszcze bez ogródek wyrąbał, że mamy tu do czynienia ze „spiskiem judeokomuny wymierzonym w Kościół”.
Hej! Tak zbrodniczych opinii nadwiślański Sanhedryn łatwo nie wybacza. Dopieroż rozpętała się wrzawa! Jak mawiał pewien mocno uhonorowany, mundurowy przyjaciel Adama Michnika (Order Lenina z rąk samego Konstantina Czernienki!): „- Są granice, których przekroczyć nie wolno!”
Chrześcijan lwu!
Oskarżanie ludzi Kościoła o rozmaite wynaturzenia ma bardzo długą tradycję. Już w starożytnym Rzymie, by usprawiedliwić krwawe jatki i skierować gniew tłumu w pożądanym dla władz kierunku, rozpuszczano pogłoski o mrocznych obrzędach wyznawców Chrystusa, o noworodkach obsypanych mąką, zarzynanych nożem („… i natychmiast po dokonaniu tego okrutnego czynu sekciarze piją krew dziecięcia, żarłocznie rozrywają jego drgające członki (…) nieumiarkowane pijaństwo wyzwala bydlęce żądze biesiadników, (…) kala się ciemność nocy kierowanym przez przypadek, kazirodczym obcowaniem sióstr i braci, matek i synów…”). Czy należy się dziwić, że po takich enuncjacjach duchowych antenatów dzisiejszej dziennikarskiej braci z „Wyborczej”, „Faktu” i „Dziennika Bałtyckiego”, rychło rozlegał się zgodny ryk motłochu: „- Chrześcijan lwu!”?
Zarzut seksualnych dewiacyj padał pod adresem katolickich duchownych z ust propagandzistów hitlerowskich, komunistycznych, ze strony urzędników carskiej Rosji – na dobrą sprawę wysuwał go każdy reżim, z którym Kościół miał na pieńku. Oskarżenie padało na podatny grunt w społecznościach, w których wojujący antyklerykalizm występował, jak u nas, jedynie w pośledniejszym gatunku. Posłuchajmy bowiem przeciętnego, pospolitego antyklerykała znad Wisły. Czy usłyszymy odeń płomienne deklaracje, a może filozoficzne dzielenie włosa na czworo? Czy zacznie on wygrażać pięścią Niebiosom? Gdzie tam! Zdobędzie się jedynie na historyjki, rodem spod budki z piwem, o tym, jaki to majątek zgromadził aktualny proboszcz, bądź z kim przespał się ostatnio wikary, i ile potrafi wypić ksiądz katecheta…
Pamiętała o tym UB-cja, posiłkowana przez skundloną psiarnię literatów (Błoński, Machejek, Mrożek, Szymborska, Terlecki, i drugije), gdy przystępowała do rozprawy z kurią krakowską, rzekomo wysługującą się amerykańskiemu imperializmowi „za dolary” (7 skazanych, 3 wyroki śmierci). Miał to też na uwadze „minister bez teki” Jerzy Urban, gdy rozpoczynał medialną wrzawę wokół „garsoniery księdza Popiełuszki”. Ksiądz Jankowski, ojciec Rydzyk i my wszyscy miejmy świadomość, że oskarżenia o „nadmierne bogactwo” lub niemoralne zachowanie było wtedy wstępem do planowanego mordu.
Ubeckie korzenie
Przypomnienie czasów komunistycznej opresji wydaje się tu szczególnie zasadne. Rozmawiałem z paroma osobami, które np. dawną plotkę o Czarnej Wołdze słyszały z ust funkcjonariuszy MO i SB. To może tłumaczyć wiele.
Sprawę rzekomej pedofilii prałata Jankowskiego wziął na warsztat prokurator P., syn pułkownika SB z Gdańska. Ów esbek prowadził kiedyś („za pierwszej komuny”) śledztwa przeciw opozycji. Również przeciw… księdzu Henrykowi Jankowskiemu!
Hm, jak dla mnie, to tłumaczy wszystko.
„Nowa Myśl Polska” 19.IX.2004
